Bułgaria i Rumunia (przez Ukrainę) w poprzednim ustroju
W późnych latach 80-tych miałam już prawie 10 lat i przed sobą wakacje życia- 3 tygodnie w Słonecznym Brzegu w Bułgarii… Było to możliwe dzięki funduszowi socjalnemu w zakładzie pracy mojego ojca. Do dziś pamiętam plik papierów, które musieli wypełnić moi rodzice aby ‚dostać’ te wakacje. Wspaniałomyślnie ten sam zakład pracy pożyczył nam duży rodzinny namiot. Szkoda, że dopiero po przyjeździe okazało się, że niekompletny. Prowizorka, którą wykonaliśmy żeby wszystko trzymało się przysłowiowej ‚kupy’ wyglądała żałośnie i już do końca pobytu na kempingu wstydziałm się przyznawać, że tam właśnie mieszkamy- ja, mój młodszy o rok brat i rodzice.
Na szczęście całe dni spędzaliśmy na plaży i przez dwa tygodnie było cudownie-słońce, piękna plaża, okazjonalne gofry, a wieczorem kolacja w pobliskiej knajpie- przeważnie w postaci parówek z frytkami i keczupem. Przynajmniej tak ja to pamiętam. Pamiętam także, że plaże w Bułgarii podobały mi się o wiele bardziej niż te w Rumunii przez którą przejeżdżaliśmy. Te drugie miały szary piasek, jakieś glony i mnóstwo śmierdzącaych połamanych muszelek. Żaden rarytas. Rumunia kojarzyła mi się też z dziećmi w miastach biegnącymi za naszym samochodem z rękami wyciągniętymi po jakiś podarunek. Parę ‚egzotycznych’ polskich groszy naprawdę potrafiło je uszczęśliwić. Przejeżdżając przez małe miasteczka i wioski zachwycaliśmy się także osiołkami. Jednocześnie, to w tym kraju spotkałam się po raz pierwszy z dużym domem handlowym, który na dodatek miał ruchome schody (nota bene we Lwowie przez który także wtedy przejeżdżalismy pierwszy raz jechałam windą w sklepie). Ponieważ były to czasy dobrze wszystkim znanego handlu wymiennego moi rodzice mieli sporo towarów, które przywieźli aby sprzedać lub wymienić na inne. W związku z tym byłam na nich zła za dwie rzeczy- nie chcieli mi kupić ogromnej lalki prawie mojego wzrostu argumentując to wiecznym bałaganem w moim pokoju (jakby to miało jakikolwiek związek…), na dodatek moi rodzice zgodzili się sprzedać moje cudne różowe plastikowe okulary przeciwsłoneczne w kształcie serduszek bo jakiemuś gościowi-kupcowi się spodobały. Myślałam, że umrę z żalu tym bardziej, że musielismy skrócić nasz pobyt w Słonecznym Brzegu bo mama dostała ostrego uczulenia na słońce…
Wybierając się na znacznie przedłużony weekend majowy do tych właśnie dwóch krajów w 2009 roku miałam taki właśnie ich obraz w pamięci… Oczywiście moje zainteresowania wykraczały już daleko poza ciągłe leżenie na plaży, żywienie się frytkami z parówkami i zakupy w dużych domach handlowych więc liczyłam na odkrycie tych miejsc na nowo, z innej strony. I nie zawiodłam się…
Bułgaria i Rumunia (przez Serbię), weekend majowy 2009
Drugą wizytę w Bułgarii i Rumunii odbyłam już w towarzystwie mojego ówczesnego chłopaka i naszego stałego kompana podróży- Maćka. Postanowiliśmy zrobić kółko: Słowacja-Węgry-Serbia-Bułgaria-Rumunia-Węgry-Słowacja-Dom. Nie chcieliśmy jechać przez Ukrainę przez częste kolejki na granicach, słabe drogi i swego rodzaju niepewność związaną z działalnością tamtejszej milicji. Ponadto Serbia ciągle brzmiała dla nas egzotycznie. Decyzja była szybka. Przynajmniej ta. Jak zwykle przygotowania zaczęliśmy już na początku roku. Wybór optymalnej trasy, poszukiwania noclegów i miejsc, które chcielismy najbardziej zobaczyć trochę trwały…
Ostatecznie zwiedzanie rozpoczęliśmy od Sofii. Muszę przyznać, że sam wjazd do jakby nie było stolicy europejskiego kraju mnie zszokował. Dwupasmowa ulica po której szaleli kierowcy nie znający przeznaczenia kierunkowskazów doprowadziła nas do przedmieść wyglądających jak slumsy. Najpierw naszym oczom ukazał się strumień do którego po stromym zboczu wpadał kolejny. Dopiero po chwili dostrzegliśmy, że ten ‚drugi’ to śmieci przesypujące się z prowizorycznego wysypiska urządzonego przez nadbrzeżną społeczność mieszkającą w blaszano-kartonowych kontenerach. Ich brudne dzieci bawiły się starymi oponami w pobliżu drogi. Pomyślałam, że jak tak ma wyglądać teraz ten kraj i jego główne miasto to nieciekawie się zapowiada…
Ponieważ zawsze najpierw staramy się odnaleźć nocleg a potem na spokojnie wypuścić się w miasto postanowiliśmy dojechać do naszego schroniska w centrum miasta- niestety trafiliśmy na jakiś szczyt europejski i połowa miasta była sparaliżowana co mocno utrudniło nam poruszanie się po i tak nieznanym terytorium. W końcu dotarliśmy do Hostel Mostel – niedużego ale zmyślnie rozplanowanego schroniska w centrum, ukrytego w podwórzu a więc oddzielonego od miejskiego zgiełku. … – właściciel okazał się bardzo sympatycznym i otwartym człowiekiem chętnym do rozmowy. Tym bardziej cieszyliśmy się, że nocleg w kolejnym miejscu zarezerwowaliśmy w drugim hostelu, który prowadził wraz z rodziną. Spokojnie mogę polecić: hostelmostel.com 🙂
Wracając do Sofii -samo centrum wygląda jak typowe europejskie miasto- budynki ( przynajmniej te świeckie) nie różnią się zasadniczo od innych. Główną atrakcją była dla nas Cerkiew Aleksandra Newskiego. W świetle zachodzącego słońca zrobiła na nas duże wrażenie – mi szczególnie przypadły do gustu złocone dekoracje jeszcze bardziej podkreślone przez ciepłe światło…
Niestety nie zabawiliśmy tam wystarczająco długo bym mogła wskazać inne miejsca, które należy zobaczyć. Ominęła nas słynna Bazylika …
Pokręciliśmy się autem po wieczornie oświetlonym mieście a rano czekał nas przejazd do Veliko Tarnovo- dawnej stolicy kraju. Gdy opuszczaliśmy miasto zachwycił nas jeszcze jeden widok- otóż na przełomie kwietnia i maja górowała nad Sofią Vitosha – pokryta resztką zimowego śniegu jedna z najbardziej popularnych gór Bułgarii. Biała pokrywa robiła niesamowite wrażenie w połączeniu z soczystą wiosenną zielenią w dolinach.
Veliko Tarnovo tak nam się spodobało, że postanowiliśmy przedłużyć tam swój pobyt o 1 dzień kosztem innej popularnej atrakcji- miasta Plovdiv. Przekonał nas do tego Alex- wspomniany już właściciel dwóch hosteli Mostel. ‚Filia’ okazała się jeszcze bardziej komfortowa od głównej siedziby a towarzystwo angielskiego ‚włóczęgi’ po świecie i Słowenki, która znalazła nową ojczyznę w Bułgarii jeszcze bardziej umiliło nam pobyt.
Veliko rozciąga się na kilku wzgórzach na szczyt których prowadzą nierzadko bardzo wąskie i strome uliczki- dla mnie podjazdy nimi były dość stresujące natomiast chłopaki mieli niezłą frajdę nie mogąc się nadziwić gdzie Renault Scenic jest w stanie wjechać…
Mając trochę więcej czasu na spokojne poznawanie kraju i tego co oferuje wybraliśmy się do poleconej restauracji której nazwę pewnie trochę wykręcę -‚Szcziastliwica’. Obsługa profesjonalna, wystrój przyjemny, ceny bardzo przystępne (jak w całym kraju tak naprawdę). Na obiad zamówiliśmy ziemniaczane danie, którego nazwy nie jesteśmy w stanie sobie przypomnieć, a na deser Baklawę – ciastko (jak wiele innych zresztą dań) pochodzenia Tureckiego. Między kilkoma warstwami cieniutkiego ciasta są orzechy, migdały wymieszane z super słodkim sosem. Wszystko tworzy cudną ale ciężką przez swoją słodycz do zjedzenia całość.
Osobliwą rzeczą, która przykuła naszą uwagę były malutkie, wyplecione z włóczki ludziki zawieszone na okolicznych drzewach. Wtedy nie wiedzieliśmy co to takiego lecz Alex wytłumaczył, że to ‚martyniczki’ a wiosenny zwyczaj z nimi związany ma przynieść szczęście, zdrowie i pomyślność. A oto przykładowa parka:
W najbliższej okolicy Veliko znajdują się dwa interesujące miejsca- wioska Arbanasi, bardzo popularna wśród turystów. Widać to bo prawie wszędzie są odnawiane budynki a na uliczkach jest sporo miejsc gdzie można kupić wszelkiego rodzaju pamiątki. Miejsce to jest urokliwe ale czuć już ‚komercję’.
W drugim miejscu, które okazało się być moim ulubionym podczas całej wycieczki spędziliśmy dużo więcej czasu. Od razu muszę tu zaznaczyć, że nie jestem fanką zwiedzania głównie muzeów, świątyń, domów pamięci i tym podobnych. Lubię wszystkiego po trochę- nowego i starego. Monastyr Przemienienia, bo o nim mowa, usytuowany na czymś w rodzaju półki skalnej kilkukrotnie cudownie uniknął zniszczenia przez odrywające się tuż nad nim skały. Co większe pozostawiono tam gdzie spadły, aby o tym przypominać i zaświadczać o czuwającej nad tym miejscem opatrzności.
Jak dla mnie architektura sakralna rejonów Bułgarii i Rumunii jest jedną z najpiękniejszych. Uwielbiam żywe kolory, malowidła i dopracowane w najmniejszym szczególe zdobienia. Mimo grupek turystów kręcących się po terenie monastyru jest to miejsce ciche i spokojne.
Można tu za niewielką opłatą wejść do malutkiej kapliczki zadziwiającej ilością dekoracji, można nabyć miód a także zjeść w uroczej restauracji. Niestety nie dane nam było spróbować jej specjałów gdyż jeszcze była zamknięta. Chyba czekano do rozpoczęcia sezonu.
Wogóle wszędzie gdzie byliśmy widać było dopiero przygotowania do przyjęcia przyjezdnych.
Jak tak się teraz zastanawiam to długo by opisywać CAŁY nasz pobyt w Bułgarii i Rumunii…
Skupię się więc na miejscach, które naprawdę zwróciły naszą uwagę.
Z Veliko Tarnovo wyruszyliśmy przejeżdżając przez Starą Zagorę nad morze. Pierwsze na naszej drodze było Burgas. I w tym miejscu warto powiedzieć, że już kilka razy zdarzyło nam się nie znaleźć tego o czym wszyscy mówią i polecają w danym miejscu a podobno łatwo tam trafić. Wszędzie, gdzie byliśmy nam się to przydarzyło- w Berlinie, w Czarnogórze, w Budapeszcie. Oczywiście w Bułgarii także. Otóż, Burgas miało nas uraczyć klimatem nadmorskiego kurortu oferującego specjały lokalnej kuchni. W tym względzie polecono nam odnalezienie farmy ze świeżo wyłowionymi owocami morza. Według instrukcji miało nie być z tym problemu- niestety spędziliśmy parę godzin kręcąc się po nadbrzerzu i nic… Burgas bardziej kojarzy mi się z miastem typowo portowym niż wypoczynkowym. Nocleg, który udało nam się odnaleźć w tej okolicy też nie zachwycał-Kraimorie leży nad miłą plażą ale czasy wypoczynkowej świetności zdaje się mieć za sobą. Nie mieliśmy jednak wyboru więc zostaliśmy w pokoju zarezerwowanym przez internet. Gdyby nie klimatyzacja, która tym razem działała odwrotnie do letniego przeznaczenia-czyli grzała, zamarzlibyśmy przez noc.
Z Burgas ruszyliśmy do Varny- chcieliśmy tam pójść do delfinarium i pokręcić się nad morzem. Oglądanie delfinów na żywo było dla nas dużym przeżyciem- od dawna o tym marzyliśmy… Wiedząc, że na sali są obcokrajowcy pani prowadząca show używała także języka angielskiego więc nie czuliśmy się wyobcowani. Wstęp z tego co pamiętam nie był drogi, a po pokazie poszliśmy do kawiarni po drugiej stronie budynku. Jedna z jej ścian była oszklona i można było oglądać przepływające tuż przy niej delfiny. Jedzenie smaczne, widoki super- polecam!
Z ciekawości zobaczyliśmy także inne sztandarowe nadmorskie miejscowości – Sozopol bardzo nam się spodobał pod względem architektonicznym, natomiast Nessebar kulinarnym. Restauracje tak naprawde świeciły jeszcze pustkami więc mieliśmy duży wybór. Naganiacze-zapraszacze byli bardzo uprzejmi i w końcu zdecydowaliśmy się na jeden z lokali, który przyciągnął nas typowo morską stylistyką i menu. Jedzenie było smaczne i o dziwo jak na nadmorski kurort nie zażyczono sobie za nie fortuny. Założę się, że w Polsce musielibyśmy zapłacić za to samo dwa razy tyle. Jak już wspomniałam wcześniej-ceny są bardzo przystępne w tym kraju.
Mimo roku 2009 poprzedni ustrój nie daje o sobie zapomnieć, szczególnie jest to widoczne w pozostałościach architektonicznych. Na jeden z takich przykładów natknęliśmy się w okolicach miasta Szumen. Już z odległości kilku kilometrów widać było na wzgórzu budowlę, która nie pozostawiała wątpliwości co do swojego rozmachu – zarówno pod względem rozmiaru jak i formy. Okazało się, że to pomnik upamiętniający powstanie państwa Bułgarskiego. Niech zdjęcia mówią same za siebie…
W ten oto sposób dotarliśmy do Rumunii- przejście graniczne przez most na rzece, a po drugiej stronie trochę inny świat…
Muszę tu przyznać się do czegoś. Tak jak wielu innym osobom Rumunia kojarzy się dość jednoznacznie- ludzie o ciemniejszej karnacji, brud, bieda i okropne drogi. Ja dodatkowo miałam jeszcze te osiołki z dzieciństwa w pamięci. Moje wyobrażenie o tym kraju jednak mocno się zmieniło. Podróże naprawdę kształcą i poszerzają nasze wyobrażenie o świecie. Temu nie zaprzeczy chyba nikt kto był w choćby kilku obcych krajach. Zacząć muszę od ludzi. Jakieś 2 lata przed naszym przyjazdem do tej części Europy byliśmy w Budapeszcie. Poprzez stronę poświęconą fotografii poznaliśmy gościa, Rumuna, który w tym czasie też się tam wybierał więc postanowiliśmy się spotkać i poznać. Przywieźliśmy mu z Polski gumy do żucia o smaku cynamonowym bo u nich nie było. W każdym razie mając w sobie stereotyp tej nacji nie spodziewałam się zobaczyć blondyna obwieszonego drogim sprzętem, otwartego i przesympatycznego młodego testera gier komputerowych. Tak właśnie zaczęło się zmienianie wyobrażeń o tym kraju…
Wracając do przejścia granicznego, droga od niego do Bukaresztu gdzie mieliśmy pierwszy nocleg wiodła przez piekło! Trzeba przyznać, że część trasy była na europejskim poziomie. W pewnym momencie jednak asfalt zmienił się w szutr, pasy w nic, a biorąc pod uwagę suchą pogodę przejrzyste powietrze w burzę pyłową. O dziurach już nie wspomnę. Jechaliśmy tak na odcinku kilkunastu lub kilkudziesięciu kilometrów. Kiedy już myśleliśmy, że jesteśmy ‚w domu’ zaczęło się… Jazda po Bukareszcie to megaszybkie tempo, brak kierunkowskazów ale za to klaksony z każdej strony. Choćby chwila zawahania kończy się klaksonową furią innych kierowców. O dziwo, po jakimś czasie udzieliło się nam to szaleństwo! 🙂
Miasto jest ogromne i naprawdę robi wrażenie. Nie wydaje mi się bardzo przesadzonym określenie ‚Mały Paryż’ jakiego się dla niego czasem używa. Nicolae Ceausescu przebudował sporą jego część a budynek parlamentu jest bodajże największą siedzibą tego typu instytucji na świecie. Szkoda tylko, że duża część śródmieścia po działaniach wojennych i trzesieniu ziemi nie została odrestaurowana a po prostu wyburzona, aby zrobić miejsce ‚nowej historii’. Alex, wspomniany już mieszkaniec tego kraju odradzał nam odwiedzenie stolicy okreslając ją jako „hell-hole”.
W mieście faktycznie widać ogromne kontrasty- skrajna bieda kontra nowoczesne szklane budynki. Wąskie uliczki łączące się z wielopasmowymi alejami i ogromnymi rondami. Szaleństwo. Wniosek z wizyty był dla nas jeden-musimy tu jeszcze wrócić.
Nie jest to jedyne miejsce, które czeka na ponowne odwiedziny. Byliśmy bardzo zawiedzeni kiedy okazało się, że przejazd przez Fogarasz jest niemożliwy. Trasa jest otwarta dopiero od lipca…
Po drodze jednak podziwialiśmy góry oraz obserwowaliśmy doprawdy niezrozumiałe dla nas zwyczaje tubylców. Jakoże pogoda sprzyjała wyjazdom na łono natury wiele rodzin wybrało się na pikniki. W zatoczkach tuż przy drodze mijaliśmy porozkładane stoliki, grille i krzesełka turystyczne. A między nimi, pod nimi, za nimi……. góry śmieci wyrzuconych przez obecnych i poprzednich wypoczywających. Byliśmy w autentycznym szoku. Ludzie po prostu stali wśród odadków i zajadali się kiełbaskami. Na zboczach w całej okolicy widoczne były całe ich sterty. Wygląda na to, że dla tych ludzi to integralna część krajobrazu. Szkoda, bo my wiemy, że tam było pięknie ale pamiętamy głównie te śmieci.
I jeszcze taką osobliwość:
Pozostała mi jeszcze jedna rzecz w pamięci. Otóż, Rumuni są bardzo pomocni. Tak bardzo, że nawet gdy po raz trzeci z rzędu osobiście pokonywali kilometry własnym autem żeby pokazać drogę i trafialiśmy w zupełnie inne miejsce niż chcieliśmy to nie można było mieć do nich żalu. Przecież tak się starali:)
Aha, osiołków w zasadzie już nie widać na drogach…