A może wypad do naszego własnego skrawka Prowansji?

Kilka lat temu szukając inspiracji i celu kolejnej podróży pojawiła się wizja wyjazdu do Prowansji (fr. Provence, prow.Provença lub Prouvènço) –  historycznej krainy w południowo-wschodniej Francji nad Morzem Śródziemnym.  Rzymianie nazywali ją także Provincia Nostra – „Nasza Prowincja”. Prowansja wchodzi w skład regionu administracyjnego Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże, a ważniejsze miasta to: Marsylia, Nicea, Cannes więc wyjazd zapowiadał się imponująco pod względem wrażeń dla oczu. Wizualna uczta. Wystarczy spojrzeć na kilka fotografii:

prowansja-national-geographic.plźródło: http://www.national-geographic.pl

prowansja - meteoprog.plźródło: http://www.meteoprog.pl

prowansja - kolumber.plźródło: http://www.kolumber.pl

pola-lawendy-w-lipcu-prowansja-national-geographic.plźródło: http://www.national-geographic.pl

Niestety wskutek ‚typowo życiowych’ zdarzeń pomysł o odwiedzeniu tego skrawka świata został zawieszony na jakiś czas. Niedawno jednak wpadł mi w ręce artykuł o kobiecie, która postanowiła odmienić swoje życie i z wielkiego miasta przeniosła się na Mazury. Decyzja odważna choć podobne historie już zasłyszałam tu i tam… Co odróżnia ten przypadek od innych to pomysł na siebie jaki miała pani Joanna Posoch, bo o niej mowa. Odwaga o której wspomniałam nie sprowadziła się bowiem do samej decyzji o przeprowadzce (choć większość ludzi  już na samą myśl o czymś takim ogarnia wewnętrzne przerażenie, mimo, że czują, iż coś w swoim życiu chcieliby, a być może nawet muszą zmienić). Otóż pani Joanna postanowiła, że nie będzie hodowała bydła, nie będzie też rolnikiem, ale za to w najzimniejszym regionie kraju zajmie się uprawą rośliny pięknej ale tradycyjnie występującej na południu Francji! Tak powstało ‚Lawendowe Pole’ – inicjatywa promująca ekologiczne produkty, życie w zgodzie z naturą i we współpracy z każdym kto zainteresuje się tym co mają do zaoferowania. Namawiam do zaglądnięcia na stronę http://www.lawendowepole.pl i wycieczkę w lipcu by napawać się cudownymi widokami i zapachem 🙂

Na koniec fragment wywiadu z tą niezwykłą kobietą (znalezione na http://www.e-europejka.eu):

Joanna Posoch

Zamieniłam laptop na łopatęZerwanie z moim poprzednim życiem i zamieszkanie tutaj było najmądrzejszą decyzją, jaką podjęłam, opowiada Joanna Posoch (46l.). W mieście, wśród betonowych wieżowców zgubiłam gdzieś siebie i odnalazłam dopiero tutaj, na lawendowym wzgórzu. Wszyscy mi to odradzali, ostrzegali, że Warmia to nie Prowansja, że lawenda nie będzie tu żyć. A ja się uparłam, czułam, że się uda. 14 lat temu znałam wieś tylko z literatury i z okien samochodu. Byłam stuprocentowym mieszczuchem. Po skończonej etnografii postanowiłam szybko się usamodzielnić. Zapisałam się na kursy ubezpieczeniowe i założyłam jednoosobową firmę brokerską. Szło mi bardzo dobrze. Po jakimś czasie stać mnie było na wynajęcie biura, kupno samochodu, a nawet własne mieszkanko w Warszawie. Wciśnięta w garsonkę i białą bluzkę, obowiązkowo w patnoflach na obcasach, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, pracowałam kilkanaście godzin na dobę. Kładłam się spać zmęczona, wstawałam zmęczona. Stres towarzyszył mi stale. Tak przez osiem lat na okrągło. Coraz częściej przychodziło mi do głowy, że to wszystko jest wielkim nieporozumieniem. Dlaczego tak gnam? O co mi chodzi? Co powinnam zrobić? Zrozumiałam, że dłużej tak nie pociągnę, że mi dusza uschnie. Musiałam przystanąć, odciąć się od świata. Postanowiłam stworzyć sobie miejsce, jakiś azyl, w którym zamieszkam i znów poczuję się sobą, odnajdę spokój. Trafiłam na Warmię, wieś Nowe Kawkowo. Siedem hektarów na zupełnym odludziu. Trzy górki, trzy stawy, łąki, bezkresne niebo, przestrzeń. Ta ziemia kosztowała zaledwie 21 tysięcy złotych! Nocami nie spałam, biłam się z myślami. Ogarniał mnie taki strach, że aż robiło mi się niedobrze. Tak daleko, 250 kilometrów od stolicy, od rodziny, znajomych. Na odludziu, zdana tylko na własne siły. Co ja tam będę robić? Z czego żyć? Zrobiłam rachunek sumienia: mam 33 lata, pora zacząć od nowa. Zlikwidowałam firmę, spakowałam plecak, pożegnałam się.  Było przerażająco cicho. Próbowałam napalić pod kuchnią. Nie wychodziło, próbowałam jeszcze raz i następny. W końcu pojawił się płomień. Poparzyłam sobie ręce, do dziś mam blizny, bo jeszcze przez długi czas tak nieudolnie przypalałam. Ułożyłam się do snu, na materacu na podłodze. Zapach drewna był zniewalający, cisza huczała w uszach.  Dziś moja łemkowska chata z bali uszczelnionych mchem, kryta gontem otoczona jest kwiatami, krzewami, drzewkami. Fantazyjna gliniana ławka tonie w powodzi drobnych różyczek, na werandzie kobiałki pełne ziół, singerowska maszyna do szycia, czerwone drzwi z bulajem, wewnątrz samowar, uprząż końska, pianino, sterty książek, nad stołem jemioła.

Mazury- lawendowe poleźródło: http://www.national-geographic.pl

Ponieważ  Mazury to jeden z moich must-go celów podróży do zrealizowania w życiu na pewno tam pojadę. Być może pokój jaki przygotowali dla gości gospodarze będzie wolny…

pokój gościnny - Lawendowe Poleźródło: http://www.werandacountry.pl

p.s. przy okazji szukania materiałów do tego wpisu natknęłam się na następującą informację:

http://poznajpolske.onet.pl/malopolskie/powiat-chrzanowski-jak-prowansja/73gld

Niezwykła inicjatywa – tylko czy udało się ją zrealizować?

 

Opublikowano Podróże, Życie | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Lwów – chwilę temu i kwiecień 2012

Dzięki swojemu położeniu moje rodzinne miasto i Lwów są w zasadzie całkiem bliskimi sąsiadami. Jak już pisałam po raz pierwszy odwiedziłam to miasto podczas podróży na wczasy do Słonecznego Brzegu w Bułgarii kiedy byłam dzieckiem. Zapamiętałam stamtąd  wielki dom towarowy z windą no i jeszcze ‘automaty’ z wodą sodową stojące na ulicach a obsługiwane przez ludzi.

Druga warta odnotowania wizyta to był raczej spontaniczny pomysł mojej mamy, która jakieś 5 lat temu będąc na urlopie stwierdziła, że dobrze byłoby zobaczyć co się tam dzieje więc postanowiłyśmy pojechać na jednodniową wycieczkę. Nie interesowała nas oferta biur podróży bo uznałyśmy, że poradzimy sobie same i to za grosze. Wcześnie rano dojechałyśmy busem z Przemyśla  do granicy w Medyce (kosztowało to kilka złotych). Ku naszemu zdziwieniu całkiem sprawnie przeszłyśmy  przez przejście graniczne dla pieszych i  będąc już po stronie ukraińskiej zaczęłyśmy szukać transportu do Lwowa.

W końcu okazało się, że jest bus ale już trochę ‘zapchany’(także za parę ‘groszy’). Nie chcąc tracić czasu zdecydowałyśmy się do niego wcisnąć. Moja mama miała dużo szczęścia – dostała malutki drewniany taborecik, na którym przesiedziała około 70 km. Wprawdzie z głową mniej więcej na wysokości tyłków większości stojących pasażerów, ale i tak łatwiej jej było utrzymać równowagę na dziurach, których nie brakowało po drodze. Dodam, że kierowca najwyraźniej przyzwyczajony do takiego stanu dróg nie przejmował się nimi zbytnio – co przed nim,  za chwilę było już pod kołami…

Po dojechaniu do Lwowa wysiadłyśmy przed imponującym budynkiem głównego dworca kolejowego i zapytałyśmy o powrotną podróż. Wszystko było ‘na gębę’ – zarówno godzina jak i miejsce odjazdu. O oficjalnym rozkładzie jazdy  można było zapomnieć.

Nie mając zbyt wiele czasu postanowiłyśmy odwiedzić jeden z miejskich bazarów, wspomniany już dom towarowy, gdzie akurat było otwarcie sklepu Inglota (po jakimś czasie usłyszałam, że go zamknięto, a teraz na stronie firmy widnieje informacja o nowej siedzibie) oraz pochodzić po Starówce, gdzie między innymi zobaczyłam gmach Opery.

Chodząc po ulicach uderzyło mnie to, że za sterami tramwajów siedziały wyłącznie kobiety. Ponadto, ludzie nie czekali aż dojdą do oznaczonego przejścia dla pieszych, aby przejść na drugą stronę tylko wchodzili nagle na ulicę i liczyli na to, że auta ich przepuszczą. Najbardziej zdziwiło mnie, gdy po środku drogi między dwoma skrzyżowaniami szanowna pani motorniczy zatrzymała pojazd, żeby przepuścić grupkę takich ‘prawołamaczy’. Nie powiem, my też byłyśmy wśród nich…

W tym miejscu wypada mi się jeszcze do czegoś przyznać. Otóż, będąc wtedy we Lwowie nie zdecydowałyśmy się skosztować niczego z kuchni ukraińskiej. Mama uważała, że nie można ufać ich standardom sanitarnym i chcąc uniknąć zatrucia wyruszyłyśmy w długą drogę w poszukiwaniu chyba jedynego zaufanego na całym świecie miejsca z jedzeniem…

Tak, zjadłyśmy obiad w McDonaldzie.

Żeby nie przeciągać dłużej tej części opowieści dodam, że udało nam się cało i zdrowo dotrzeć do granicy z Polską. Tym razem jednak zebrała się tam już spora kolejka tzw. ‘mrówek’ i tylko dzięki determinacji mamy, która z daleka wołała do celników, że my jesteśmy jedynie turystkami i nie mamy nic do oclenia udało nam się uniknąć duszenia w tłumie przez parę godzin.

Musiałam czekać kilka lat, aby znowu wrócić do tego pięknego miasta. Teraz, choć także jedynie na jednodniową wycieczkę, udało mi się do niego nieco bardziej zbliżyć…

Najnowsze moje spotkanie ze Lwowem miało miejsce w kwietniu tego roku, tuż przed rozpoczęciem Euro 2012. Był to zorganizowany wyjazd pracowników szkoły, w której uczę. Mieliśmy przewodnika i z góry opłacone bilety wstępu do ważniejszych miejsc jakie powinno się zobaczyć w ciągu jednego dnia więc nie będę mogła podać ich cen. Przykro mi.

Trochę się zmieniło od czasu mojej poprzedniej wizyty na Ukrainie, choć nie wszystko. Zacznę od toalet. Dobra wiadomość – na przejściu granicznym w Medyce po stronie Ukraińskiej był remont w toaletach i nowe przypominają już nasze – europejskie. Niestety zapach nie zawsze jest w pełni europejski więc ja osobiście nie zdecydowałam się z nich skorzystać – znam je jedynie z opisu innych.

Dla osób, które nigdy nie były ‘po tamtej stronie’ powiem, że tradycyjna toaleta na Ukrainie to dziura w podłodze, oczywiście z odpowiednią infrastrukturą spłukującą, itd. ( wystarczy wpisać to hasło w wyszukiwarkę żeby zobaczyć parę przykładów). Oczywiście mistrzostwa w piłce nożnej pewnie trochę wpłynęły na zmiany w tej materii, ale zdziwiłam się gdy w okolicach Opery w lokalu na wskroś nowoczesnym i eleganckim toaleta nadal była jedynie dziurą w ładnej posadzce…

W każdym razie – niedaleko od granicy, już na terenie Ukrainy, jest bardzo przyjemne miejsce gdzie wszystko pod tym względem jest w porządku – schludnie, czysto no i z sedesem. Zajazd nazywa się Kozackie Sioło i za drobną opłatą można tam skorzystać z toalety. Aż do samego Lwowa mieszkańcy bardzo chętnie przyjmują polską walutę, należy jednak pamiętać, że wtedy nieznacznie tracimy bo jest to umowny kurs wymiany a nie ‘kantorowy’.

A oto kilka fotek z tego miejsca:

Pan, którego tam spotkałam  serdecznie zapraszał w odwiedziny – jest to coś w rodzaju małego skansenu prezentującego budownictwo i tradycje kilku regionów. Można tam zatrzymać się na dłużej, zjeść coś, itp.

Inna pozytywna zmiana to droga – odnowiona i w zasadzie do samego miasta jedzie się całkiem przyjemnie. W centrum sytuacja była już bardziej skomplikowana, gdyż główna ulica dojazdowa była rozkopana więc trzeba było kluczyć bocznymi uliczkami. Całkiem możliwe, że w tej chwili jest już po wszystkim, ale przed wyjazdem warto to sprawdzić.

Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od Kościoła Św. Elżbiety i Dworca Głównego. Niestety nie mieliśmy możliwości zobaczenia ich inaczej jak przez szybę autokaru ponieważ czas naglił…

Dopiero na Cmentarzu Łyczakowskim spędziliśmy więcej czasu, opowieści przewodnika były fascynujące jednak dla mnie nagrobki wykonane z największą pieczołowitością oraz dbałością o szczegóły zrobiły największe wrażenie. Jeden z nich -Katarzyny Markowskiej jest po prostu majstersztykiem, który pod koniec XIX w. wyszedł spod dłuta znanego lwowskiego rzeźbiarza Juliana Markowskiego:

 

W części poświęconej polskim obrońcom Lwowa można zostawić parę groszy dla pań zajmujących się grobami poległych oraz na utrzymanie cmentarza. Nie będę się rozpisywać na temat historii tego miejsca ponieważ jest mnóstwo informacji o tym na innych stronach w Internecie. Pokażę tylko kilka zdjęć…

Po odwiedzinach na cmentarzu wyruszyliśmy do Opery na przedstawienie Orfeusz i Eurydyka. Nigdy nie byłam w operze więc z niecierpliwością czekałam na tę możliwość ale mimo, że lubię muzykę klasyczną to sam spektakl okazał się dla mnie porażką… Opera była po francusku, w języku którego nie znam. Wprawdzie nad sceną był niewielki ruchomy ekran na którym w skrócie prezentowane były najważniejsze wydarzenia i kwestie ale po ukraińsku a aż tak dobrze i szybko nie umiem czytać cyrylicy abym mogła nadążyć. Skończyło się więc na tym, że siedziałam tam skołowana i w końcu znudzona. Ostatecznie podczas przerwy razem z kilkoma innymi osobami poszliśmy doświadczać ‘niskiej kultury’ w obrębie Opery. Nie oznacza to jednak, że w przyszłości nie dam tej dziedzinie sztuki ponownej szansy.

Przechadzając się po uliczkach Lwowa zwróciłam uwagę na coś co nie rzuca mi się w oczy w polskich miastach. Być może to szczegół ale jak dla mnie tworzy jeszcze lepszy klimat i sprawia, że można wyczuć  wśród mieszkańców ducha kreatywności i dbałości o detale.  Chodzi mianowicie o szyldy nad wejściami do sklepów czy instytucji. Moim zdaniem są fantastyczne i gdy po wizycie we Lwowie byłam w naszym Trójmieście i nawet Krakowie to podobnych perełek nie udało mi się znaleźć. Oceńcie sami:

A takie coś  rok wcześniej sfotografowałam w Budapeszcie:

Można się zżymać, że stare i brzydkie ale jak cudownie musiało wyglądać za czasów swojej świetności…

Dla fanów secesji mam jeszcze dobrą wiadomość – jest tam mnóstwo pięknych kamienic wartych obejrzenia. Kiedy wrócę tam w przyszłości to właśnie ten element miejskiej architektury będzie dla mnie tematem przewodnim.  Tym razem mój aparacik niestety nie nadawał się do fotografowania tych imponujących budynków więc sobie darowałam.

Po smacznym obiedzie podczas którego w końcu zjadłam tradycyjne danie, zupę – solankę udaliśmy się w drogę powrotną. Mijając nowy stadion oraz lotnisko pomyślałam, że Lwów faktycznie się zmienił. Jak dla mnie tylko na lepsze…

Opublikowano Podróże | Otagowano , , , , | 3 Komentarze

Bułgaria i Rumunia-wtedy i w 2009 roku.

Bułgaria i Rumunia (przez Ukrainę) w poprzednim ustroju

W późnych latach 80-tych miałam już prawie 10 lat i przed sobą wakacje życia- 3 tygodnie w Słonecznym Brzegu w Bułgarii… Było to możliwe dzięki funduszowi socjalnemu w zakładzie pracy mojego ojca. Do dziś pamiętam plik papierów, które musieli wypełnić moi rodzice aby ‚dostać’ te wakacje. Wspaniałomyślnie ten sam zakład pracy pożyczył nam duży rodzinny namiot. Szkoda, że dopiero po przyjeździe okazało się, że niekompletny. Prowizorka, którą wykonaliśmy żeby wszystko trzymało się przysłowiowej ‚kupy’ wyglądała żałośnie i już do końca pobytu na kempingu wstydziałm się przyznawać, że tam właśnie mieszkamy- ja, mój młodszy o rok brat i rodzice.

Na szczęście całe dni spędzaliśmy na plaży i przez dwa tygodnie było cudownie-słońce, piękna plaża, okazjonalne gofry, a wieczorem kolacja w pobliskiej knajpie- przeważnie w postaci parówek z frytkami i keczupem.  Przynajmniej tak ja to pamiętam. Pamiętam  także, że plaże w Bułgarii podobały mi się o wiele bardziej niż te w Rumunii przez którą przejeżdżaliśmy. Te drugie miały szary piasek, jakieś glony i mnóstwo śmierdzącaych połamanych muszelek. Żaden rarytas. Rumunia kojarzyła mi się też z dziećmi w miastach biegnącymi za naszym samochodem z rękami wyciągniętymi po jakiś podarunek. Parę ‚egzotycznych’ polskich groszy naprawdę potrafiło je uszczęśliwić. Przejeżdżając przez małe miasteczka i wioski zachwycaliśmy się także osiołkami. Jednocześnie, to w tym kraju spotkałam się po raz pierwszy z dużym domem handlowym, który na dodatek miał ruchome schody (nota bene we Lwowie przez który także wtedy przejeżdżalismy pierwszy raz jechałam windą w sklepie). Ponieważ były to czasy dobrze wszystkim znanego handlu wymiennego moi rodzice mieli sporo towarów, które przywieźli aby sprzedać lub wymienić na inne.  W związku z tym byłam na nich zła za dwie rzeczy- nie chcieli mi kupić ogromnej lalki  prawie mojego wzrostu argumentując to wiecznym bałaganem w moim pokoju (jakby to miało jakikolwiek związek…), na dodatek moi rodzice zgodzili się sprzedać moje cudne różowe plastikowe okulary przeciwsłoneczne w kształcie serduszek bo jakiemuś gościowi-kupcowi się spodobały. Myślałam, że umrę z żalu tym bardziej, że musielismy skrócić nasz pobyt w Słonecznym Brzegu bo mama dostała ostrego uczulenia na słońce…

Wybierając się na znacznie przedłużony weekend majowy do tych właśnie dwóch krajów w 2009 roku miałam taki właśnie ich obraz w pamięci…   Oczywiście moje zainteresowania wykraczały  już daleko poza  ciągłe leżenie na plaży, żywienie się frytkami z parówkami i zakupy w dużych domach handlowych więc liczyłam na odkrycie tych miejsc na nowo, z innej strony.  I nie zawiodłam się…

Bułgaria i Rumunia (przez Serbię), weekend majowy 2009

Drugą wizytę w Bułgarii i Rumunii odbyłam już w towarzystwie mojego ówczesnego chłopaka i naszego stałego kompana podróży- Maćka. Postanowiliśmy zrobić kółko: Słowacja-Węgry-Serbia-Bułgaria-Rumunia-Węgry-Słowacja-Dom. Nie chcieliśmy jechać przez Ukrainę przez częste kolejki na granicach, słabe drogi i swego rodzaju niepewność związaną z działalnością tamtejszej milicji. Ponadto Serbia ciągle brzmiała dla nas egzotycznie. Decyzja była szybka. Przynajmniej ta. Jak zwykle przygotowania zaczęliśmy już na początku roku. Wybór optymalnej trasy, poszukiwania noclegów i miejsc, które chcielismy najbardziej zobaczyć trochę trwały…

Ostatecznie zwiedzanie  rozpoczęliśmy od Sofii. Muszę przyznać, że sam wjazd do jakby nie było stolicy europejskiego kraju mnie zszokował. Dwupasmowa ulica po której szaleli kierowcy nie znający przeznaczenia kierunkowskazów doprowadziła nas do przedmieść wyglądających jak slumsy. Najpierw naszym oczom ukazał się  strumień do którego po stromym zboczu wpadał kolejny. Dopiero po chwili dostrzegliśmy, że ten ‚drugi’ to śmieci przesypujące się z prowizorycznego wysypiska urządzonego przez nadbrzeżną społeczność mieszkającą w blaszano-kartonowych kontenerach. Ich brudne dzieci bawiły się starymi oponami w pobliżu drogi. Pomyślałam, że jak tak ma wyglądać teraz ten kraj i jego główne miasto to nieciekawie się zapowiada…

Ponieważ zawsze najpierw staramy się odnaleźć nocleg a potem na spokojnie wypuścić się w miasto postanowiliśmy dojechać do naszego schroniska w centrum miasta- niestety trafiliśmy na jakiś szczyt europejski i połowa miasta była sparaliżowana co mocno utrudniło nam poruszanie się po i tak nieznanym terytorium. W końcu dotarliśmy do Hostel Mostel – niedużego ale zmyślnie rozplanowanego schroniska w centrum, ukrytego w podwórzu a więc oddzielonego od miejskiego zgiełku. … – właściciel okazał się bardzo sympatycznym i otwartym człowiekiem chętnym do rozmowy. Tym bardziej cieszyliśmy się, że nocleg w kolejnym miejscu zarezerwowaliśmy w drugim hostelu, który prowadził wraz z rodziną. Spokojnie mogę polecić: hostelmostel.com 🙂

Wracając do Sofii -samo centrum wygląda jak typowe europejskie miasto- budynki ( przynajmniej te świeckie) nie różnią się zasadniczo od innych. Główną atrakcją była dla nas Cerkiew Aleksandra Newskiego. W świetle zachodzącego słońca zrobiła na nas duże wrażenie – mi szczególnie przypadły do gustu złocone dekoracje jeszcze bardziej podkreślone przez ciepłe światło…

Niestety nie zabawiliśmy tam wystarczająco długo bym mogła wskazać inne miejsca, które należy zobaczyć. Ominęła nas słynna Bazylika …

Pokręciliśmy się autem po wieczornie oświetlonym mieście a rano czekał nas przejazd do Veliko Tarnovo- dawnej stolicy kraju. Gdy opuszczaliśmy miasto zachwycił nas jeszcze jeden widok- otóż na przełomie kwietnia i maja górowała nad Sofią Vitosha – pokryta resztką zimowego śniegu jedna z najbardziej popularnych gór Bułgarii. Biała pokrywa robiła niesamowite wrażenie w połączeniu z  soczystą wiosenną zielenią w dolinach.

Veliko Tarnovo tak nam się spodobało, że postanowiliśmy przedłużyć tam swój pobyt o 1 dzień kosztem innej popularnej atrakcji- miasta Plovdiv. Przekonał nas do tego Alex- wspomniany już właściciel dwóch hosteli Mostel. ‚Filia’  okazała się jeszcze bardziej komfortowa od głównej siedziby  a towarzystwo angielskiego ‚włóczęgi’ po świecie i Słowenki, która znalazła nową ojczyznę w Bułgarii jeszcze bardziej umiliło nam pobyt.

Veliko rozciąga się na kilku wzgórzach na szczyt których prowadzą nierzadko bardzo wąskie i strome uliczki- dla mnie podjazdy nimi były dość stresujące natomiast chłopaki mieli niezłą frajdę nie mogąc się nadziwić gdzie Renault Scenic jest w stanie wjechać…

Mając trochę więcej czasu na spokojne poznawanie kraju i tego co oferuje wybraliśmy się do poleconej restauracji której nazwę pewnie trochę wykręcę -‚Szcziastliwica’. Obsługa profesjonalna, wystrój przyjemny, ceny bardzo przystępne (jak w całym kraju tak naprawdę). Na obiad  zamówiliśmy ziemniaczane danie, którego nazwy nie jesteśmy w stanie sobie przypomnieć, a na deser Baklawę – ciastko (jak wiele innych zresztą dań) pochodzenia Tureckiego. Między kilkoma warstwami cieniutkiego ciasta są orzechy, migdały wymieszane z super słodkim sosem. Wszystko tworzy cudną ale ciężką przez swoją słodycz do zjedzenia całość.

Osobliwą rzeczą, która przykuła naszą uwagę były malutkie, wyplecione z włóczki ludziki zawieszone na okolicznych drzewach. Wtedy nie wiedzieliśmy co to takiego lecz Alex wytłumaczył, że to ‚martyniczki’ a wiosenny zwyczaj z nimi związany ma przynieść szczęście, zdrowie i pomyślność. A oto przykładowa parka:

W najbliższej okolicy Veliko znajdują się dwa interesujące miejsca- wioska Arbanasi, bardzo popularna  wśród turystów. Widać to bo prawie wszędzie są odnawiane budynki a na uliczkach jest sporo miejsc gdzie można kupić wszelkiego rodzaju pamiątki. Miejsce to jest urokliwe ale czuć już ‚komercję’.

W drugim miejscu, które okazało się być moim ulubionym podczas całej wycieczki spędziliśmy dużo więcej czasu. Od razu muszę tu zaznaczyć, że nie jestem fanką zwiedzania głównie muzeów, świątyń, domów pamięci i tym podobnych. Lubię wszystkiego po trochę- nowego i starego. Monastyr Przemienienia, bo o nim mowa, usytuowany na czymś w rodzaju półki skalnej kilkukrotnie cudownie uniknął  zniszczenia przez odrywające się tuż nad nim skały. Co większe   pozostawiono tam gdzie spadły, aby o tym przypominać i zaświadczać o czuwającej  nad tym miejscem  opatrzności.

Jak dla mnie architektura sakralna rejonów Bułgarii i Rumunii jest jedną z najpiękniejszych. Uwielbiam żywe kolory, malowidła i dopracowane w najmniejszym szczególe zdobienia. Mimo grupek turystów kręcących się po terenie monastyru jest to miejsce ciche i spokojne.

Można tu za niewielką opłatą wejść do malutkiej kapliczki zadziwiającej ilością dekoracji, można nabyć miód a także zjeść w uroczej restauracji. Niestety nie dane nam było spróbować jej specjałów gdyż jeszcze była zamknięta. Chyba czekano do rozpoczęcia sezonu.

Wogóle wszędzie gdzie byliśmy widać było dopiero przygotowania do przyjęcia przyjezdnych.

Jak tak się teraz zastanawiam to długo by opisywać CAŁY nasz pobyt w Bułgarii i Rumunii…

Skupię się więc na miejscach, które naprawdę zwróciły naszą uwagę.

Z Veliko Tarnovo wyruszyliśmy przejeżdżając przez Starą Zagorę nad morze. Pierwsze na naszej drodze było Burgas. I w tym miejscu warto powiedzieć, że już kilka razy zdarzyło nam się nie znaleźć tego o czym wszyscy mówią i polecają w danym miejscu a podobno łatwo tam trafić. Wszędzie, gdzie byliśmy nam się to przydarzyło- w Berlinie, w Czarnogórze, w Budapeszcie. Oczywiście w Bułgarii także.  Otóż, Burgas miało nas uraczyć klimatem nadmorskiego kurortu oferującego specjały lokalnej kuchni. W tym względzie polecono nam odnalezienie farmy ze świeżo wyłowionymi owocami morza. Według instrukcji miało nie być z tym problemu- niestety spędziliśmy parę godzin kręcąc się po nadbrzerzu i nic… Burgas bardziej kojarzy mi się z miastem typowo portowym niż wypoczynkowym. Nocleg, który udało nam się odnaleźć w tej okolicy też nie zachwycał-Kraimorie leży nad miłą plażą ale czasy wypoczynkowej świetności zdaje się mieć za sobą. Nie mieliśmy jednak wyboru więc zostaliśmy w pokoju zarezerwowanym przez internet. Gdyby nie klimatyzacja, która tym razem działała odwrotnie do letniego przeznaczenia-czyli grzała, zamarzlibyśmy przez noc.

Z Burgas  ruszyliśmy do Varny- chcieliśmy tam pójść do delfinarium i pokręcić się nad morzem. Oglądanie delfinów na żywo było dla nas dużym przeżyciem- od dawna o tym marzyliśmy…  Wiedząc, że na sali są obcokrajowcy pani prowadząca show używała także języka angielskiego więc nie czuliśmy się wyobcowani. Wstęp z tego co pamiętam nie był drogi, a po pokazie poszliśmy do kawiarni po drugiej stronie budynku. Jedna z jej ścian była oszklona i można było oglądać przepływające  tuż przy niej delfiny. Jedzenie smaczne, widoki super- polecam!

Z ciekawości zobaczyliśmy także inne sztandarowe nadmorskie miejscowości – Sozopol bardzo nam się spodobał pod względem architektonicznym,  natomiast Nessebar kulinarnym. Restauracje tak naprawde świeciły jeszcze pustkami więc mieliśmy duży wybór. Naganiacze-zapraszacze byli bardzo uprzejmi i w końcu zdecydowaliśmy się na jeden z lokali, który przyciągnął nas typowo morską stylistyką i menu. Jedzenie było smaczne i o dziwo jak  na nadmorski  kurort  nie zażyczono sobie za nie fortuny. Założę się, że w Polsce musielibyśmy zapłacić za to samo dwa razy tyle. Jak już wspomniałam wcześniej-ceny są bardzo przystępne w tym kraju.

Mimo roku 2009 poprzedni ustrój nie daje o sobie zapomnieć, szczególnie jest to widoczne w pozostałościach architektonicznych. Na jeden z takich przykładów natknęliśmy się w okolicach miasta Szumen. Już z odległości kilku kilometrów widać było na wzgórzu budowlę, która nie pozostawiała wątpliwości co do swojego rozmachu – zarówno pod względem rozmiaru jak i formy. Okazało się, że to pomnik upamiętniający powstanie państwa Bułgarskiego. Niech zdjęcia mówią same za siebie…

W ten oto sposób dotarliśmy do Rumunii- przejście graniczne przez most na rzece, a po drugiej stronie trochę inny świat…

Muszę tu przyznać się do czegoś. Tak jak wielu innym osobom Rumunia kojarzy się dość jednoznacznie- ludzie o ciemniejszej karnacji, brud, bieda i okropne drogi. Ja dodatkowo miałam jeszcze te osiołki z dzieciństwa w pamięci. Moje wyobrażenie o tym kraju jednak mocno  się zmieniło. Podróże naprawdę kształcą i poszerzają nasze wyobrażenie o świecie. Temu nie zaprzeczy chyba nikt kto był w choćby kilku obcych krajach. Zacząć muszę od ludzi. Jakieś 2 lata przed naszym przyjazdem do tej części Europy byliśmy w Budapeszcie. Poprzez stronę poświęconą fotografii poznaliśmy gościa, Rumuna, który w tym czasie też się tam wybierał więc postanowiliśmy się spotkać i poznać. Przywieźliśmy mu z Polski gumy do żucia o smaku cynamonowym bo u nich nie było. W każdym razie mając w sobie stereotyp tej nacji nie spodziewałam się zobaczyć blondyna obwieszonego drogim sprzętem, otwartego i przesympatycznego młodego testera gier komputerowych. Tak właśnie zaczęło się zmienianie wyobrażeń o tym kraju…

Wracając do przejścia granicznego, droga od niego do Bukaresztu gdzie mieliśmy pierwszy nocleg wiodła przez piekło! Trzeba przyznać, że część trasy była na europejskim poziomie. W pewnym momencie jednak asfalt zmienił się w szutr, pasy w nic, a biorąc pod uwagę suchą pogodę przejrzyste powietrze w burzę pyłową. O dziurach już nie wspomnę. Jechaliśmy tak na odcinku kilkunastu lub kilkudziesięciu kilometrów. Kiedy już myśleliśmy, że jesteśmy ‚w domu’ zaczęło się… Jazda po Bukareszcie to megaszybkie tempo, brak kierunkowskazów ale za to klaksony z każdej strony. Choćby chwila zawahania kończy się klaksonową furią innych kierowców. O dziwo, po jakimś czasie udzieliło się nam to szaleństwo! 🙂

Miasto jest ogromne i naprawdę robi wrażenie. Nie wydaje mi się bardzo przesadzonym określenie ‚Mały Paryż’ jakiego się dla niego czasem używa. Nicolae Ceausescu przebudował sporą jego część a budynek parlamentu jest bodajże największą siedzibą tego typu instytucji na świecie. Szkoda tylko, że duża część śródmieścia po działaniach wojennych i trzesieniu ziemi nie została odrestaurowana a po prostu wyburzona, aby zrobić miejsce ‚nowej historii’. Alex, wspomniany już mieszkaniec  tego kraju odradzał nam odwiedzenie stolicy okreslając ją jako „hell-hole”.

W mieście faktycznie widać ogromne kontrasty- skrajna bieda kontra nowoczesne szklane budynki. Wąskie uliczki  łączące się z wielopasmowymi alejami i ogromnymi rondami. Szaleństwo. Wniosek z wizyty był dla nas jeden-musimy tu jeszcze wrócić.

Nie jest to jedyne miejsce, które czeka na ponowne odwiedziny. Byliśmy bardzo zawiedzeni kiedy okazało się, że przejazd przez Fogarasz jest niemożliwy. Trasa jest otwarta dopiero od lipca…

Po drodze jednak podziwialiśmy góry oraz  obserwowaliśmy doprawdy niezrozumiałe dla nas zwyczaje tubylców.  Jakoże pogoda sprzyjała wyjazdom na łono natury wiele rodzin wybrało się na pikniki. W zatoczkach tuż przy drodze mijaliśmy porozkładane stoliki, grille i krzesełka turystyczne. A między nimi, pod nimi, za nimi……. góry śmieci wyrzuconych przez obecnych i poprzednich wypoczywających. Byliśmy w autentycznym szoku. Ludzie po prostu stali wśród odadków i zajadali się kiełbaskami. Na zboczach w całej okolicy widoczne były całe ich sterty. Wygląda na to, że dla tych ludzi to integralna część krajobrazu. Szkoda, bo my wiemy, że tam było pięknie ale pamiętamy głównie te śmieci.

I jeszcze taką osobliwość:

Pozostała mi jeszcze jedna rzecz w pamięci. Otóż, Rumuni są bardzo pomocni. Tak bardzo, że nawet gdy po raz trzeci z rzędu osobiście pokonywali kilometry własnym autem żeby pokazać drogę i trafialiśmy w zupełnie inne miejsce niż chcieliśmy to nie można było mieć do nich żalu. Przecież tak się starali:)

Aha, osiołków w zasadzie już nie widać na drogach…

Opublikowano Podróże | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Bułgaria oraz Romunia – wtedy i w 2009roku.

Już za parę dni zamieszczę w tym miejscu opis podróży w lekko przedłużony majowy weekend 2009 roku. A oto jedno zdjęcie, tak na zachętę…

Opublikowano Podróże | Dodaj komentarz

U nas zima a na zdjęciach z wakacji nadal słonecznie i gorąco. Na szczęście…

Patrzę za okno a tam ciemno, mokro i zimno. Śnieg już został zmyty przez odwilżowy deszcz więc wszędzie także buro.

A co tam, popatrzę sobie na zdjęcia z wyjazdów- dla otuchy:)

Niestety nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu w Kotorze by usiąść i podelektować się kawą, słońcem i widokami ale i tak jest to jedno z moich ulubionych miejsc w mieście.

Stary Bar to niepozornie zlokalizowana twierdza w okolicy współczesnego Baru. Trochę zajęło nam odnalezienie drogi ale w końcu dotarliśmy. Muszę powiedzieć, że ruiny to prawdziwe ruiny, przynajmniej w dość sporej części ogrodzonej twierdzy.  Jadnakże, jedna z kilku ‚głównych’ uliczek tej urokliwej miejscowości i ta klimatyczna restauracja nas zachwyciły:

Opublikowano Podróże | Otagowano , , , , , , , , | Dodaj komentarz

A co mnie obchodzi, że Francuzi strajkują? A jednak…

Parę miesięcy przygotowań, dziesiątki przejrzanych stron internetowych, parę ładnych złotych wydanych na telefony i… guzik. Nici z październikowego wyjazdu do Valencji bo przestrzeń powietrzną nad Francją przestali nam kontrolować  pracownicy wież -bo poszli strajkować. W drodze na lotnisko obiły nam się o uszy komunikaty o płonących samochodach i zamieszkach ale kto przypuszczałby, że i nas to w jakiś sposób dotknie…

Architektura projektu Calatravy -piękna, ‘organiczna’ i stworzona z prawdziwym rozmachem tym razem zostaje do obejrzenia jedynie na fotografiach. Polecam!

www.calatrava.com

A niebawem-  co zrobiliśmy, gdy już otrząsnęliśmy się po szoku wywołanym odwołanym lotem…

Opublikowano Podróże | Otagowano , | Dodaj komentarz

Czarnogóra

Czarnogóra-  relacja. Wrażenia, rady, przestrogi.

Wstęp

Zdecydowaliśmy się jechać do Czarnogóry ponieważ czuliśmy, że to ostatni moment zanim ten kraj stanie się bardzo skomercjalizowany i drogi-jak Chorwacja. Samochód to sprawdzony sposób na podróżowanie więc zdecydowaliśmy się na kolejną (po Bułgarii i Rumunii) ‘objazdówkę’.

Po przeczytaniu masy informacji nt. tego kraju postanowiliśmy szukać noclegów na miejscu. Ponieważ planowaliśmy zostać w każdym miejscu 1-2 dni, a przez to bez dużych możliwości negocjacji stawki, założyliśmy, że cena dla jednej osoby za noc nie powinna przekroczyć 12EUR.

Nasze auto jest na gaz. O ile na Węgrzech pojawiał się problem ze znalezieniem stacji LPG (w naszej nawigacji jest wpisana stacja Mola w Budapeszcie gdzie tradycyjnie tankujemy) to z informacji na forum wynikało,że w Czarnogórze nie powinniśmy się spodziewać utrudnień w tym względzie.

Trasa jaką zamierzaliśmy pokonać wyglądała następująco:

Dom-Barwinek-Słowacja-Węgry-Serbia-Czarnogóra (zdecydowaliśmy się na ten wariant ponieważ aż do Belgradu znaliśmy drogę z wyprawy do Bułgarii i Rumunii oraz dlatego, że jest tańsza;) Koszt winiet: Słowacja -10EUR (ważna cały miesiąc), Węgry -8EUR(minimalna), Serbia -ok 7EUR (opłaty za poszczególne odcinki są różne, tak jak ich standard…)

Skład osobowy: cztery osoby ok 30-tki bez dzieci w tym 2,5 kierowcy (ja mam prawo jazdy od 4 miesięcy więc byłam przewidziana do łatwych odcinków drogi raczej w ciągu dnia niż w środku nocy).

Naszym celem było zobaczyć jak największą część kraju, zrobić piękne zdjęcia, poznać ludzi i czarnogórskie jedzenie oraz alkohole.

Wyjazd

Ponieważ chcieliśmy spędzić trochę czasu w Budapeszcie, który polubiliśmy przed trzema laty wyjechaliśmy w niedzielę 4.07 pod wieczór tak aby dotrzeć na miejsce nad ranem. Niestety już w okolicy Miszkolca musieliśmy zatrzymać auto i dalsza wyprawa stanęła pod znakiem zapytania kiedy zobaczyliśmy gęsty dym wydobywający się spod przedniej jego części! Okazało się, że przez dłuższy odcinek jechaliśmy z zapieczonymi hamulcami. Pewien miły i silny Węgier pomógł wstępnie sprawdzić czy tarcze są w porządku i ruszyliśmy do Budapesztu w poszukiwaniu mechanika, który potwierdzi sprawność całego układu. Nie muszę chyba mówić, że w Czarnogórskich realiach działające hamulce to podstawa. Żeby nie przedłużać tej części relacji napiszę tylko, że dokładne sprawdzenie auta nie kosztowało nas nic! Mechanicy postanowili chyba wspomóc małą grupkę będącą dopiero na początku podróży i odmówili przyjęcia zapłaty. Późnym popołudniem wyruszyliśmy więc w dalszą drogę zatrzymując się tylko w miejscowości Budak-eszi na posiłek w niewielkiej knajpce.

Pierwsza przestroga:

Wyjeżdżając do innych krajów należy bardzo dokładnie sprawdzić wszystkie wymagane dokumenty. Więcej niż raz. Przekonaliśmy się o tym już na granicy z Serbią, gdzie poinformowano nas, że nasza zielona karta jest nieważna. Z jakiegoś niewyjaśnionego do tej pory powodu mieliśmy starą, już niestety ‘przeterminowaną’. Z bólem wydaliśmy 110EUR(!) na nową i postanowiliśmy zacisnąć pasa aby nie musieć wcześniej wracać z powodu braku funduszy.

Przyjazd

Na granicy z Czarnogórą, którą przekraczaliśmy w Ranče. Zapłaciliśmy 10EUR za nalepkę na szybę i po kilku minutach w trakcie których celnik dokładnie oglądał naszą nową zieloną kartę pojechaliśmy dalej. Muszę przyznać, że pierwsze widoki w tym kraju nie były zachęcające. Tuż przy drodze leżał bowiem duży zdechły pies a na poboczu straszyło wysypisko śmieci…

Pierwszy nocleg

Pierwszym naszym celem było obejrzenie Durmitoru więc na nocleg wybraliśmy Żabljak. Było jeszcze wcześnie gdy tam dojechaliśmy więc spodziewaliśmy się szybko znaleźć jakieś lokum. Tablica na jednym z lokali ‘Agrobiznes information’ wyglądała jednoznacznie więc wraz z koleżanką poszłyśmy zapytać o noclegi. Po wstępnym przejrzeniu wyeksponowanych ulotek okazało się, że to biuro informacji dla rolników o czym świadczyły krowy i maszyny rolnicze na zdjęciach;) Nie mniej jednak pracownica ‘zwolniła się’ na chwilę z pracy i zaprowadziła do rodzinnego domu gdzie na dwóch poziomach znajduje się niedawno urządzony apartament- dwie sypialnie, mały salonik, dobrze wyposażona kuchnia i łazienka. Cena to 10EUR za osobę.

Mając nocleg postanowiliśmy wypuścić się w góry. Autem, gdyż infrastruktura drogowa w tym rejonie jest powalająca pod względem możliwości dotarcia w trudno dostępne rejony. Należy przy tym dodać, że drogi są bardzo wąskie i rzeczywiście w niektórych miejscach napięcie bywało duże gdy trzeba było minąć drugie auto. Co zauważyliśmy to to, że Czarnogórcy są przyzwyczajeni do szerokości dróg i raczej nie prowadzą aut wolno, szczególnie na zakrętach. Nawet na szerszych drogach kilkukrotnie zatrzymywaliśmy się w ostatniej chwili kiedy zza zakrętu na naszym pasie wyłaniało się auto.

W każdym razie góry zrobiły na nas piorunujące wrażenie. Są przepiękne.

Chcieliśmy pojechać wyciągiem na szczyt Savin Kuk ale pracownikom chyba nie chciało się już wychodzić z budki bo o godz 15 stwierdzili, że jest za późno żeby uruchomić sprzęt. Cena: 5EUR za osobę. Niestety tylko za pierwszy etap ponieważ drugi nie był czynny wcale.

Wybrzeże

Pod wieczór następnego dnia dotarliśmy nad morze w Boce Kotorskiej. Już w pierwszej miejscowości gdzie zauważyliśmy jakichś ludzi zapytaliśmy o nocleg. Pan, który mówił po angielsku zawołał kolegę, który zawołał córkę, która mówiła po angielsku i zaoferowała nocleg w rodzinnym pensjonacie. Budynek stoi przy drodze, która przylega bezpośrednio do morza. Cena noclegu to 10EUR za osobę i może szukalibyśmy dalej ale widok z balkonu naszego apartamentu był tak cudowny a standard tak wysoki, że postanowiliśmy zostać.

Ponadto rodzina okazała się bardzo przyjazna więc przedłużyliśmy pobyt o jedną noc. W tym czasie chcieliśmy obejrzeć okolice Herceg Novi (niestety nie udało się nam dotrzeć do starego miasta) z jednej strony i Kotoru z drugiej. Osada, w której nocowaliśmy stanowiła bardzo dobre miejsce wypadowe. Zwiedziliśmy Risan, Perast (mają dobrze zachowane mozaiki z czasów rzymskich i fajne knajpki wzdłuż brzegu).

Muszę jeszcze wspomnieć, że ‘nasza’ osada to miejsce gdzie po raz pierwszy zasmakowaliśmy egzotyki Czarnogóry. W drugi wieczór gospodarze zaprosili nas na smażone ryby, które pan domu chwilę wcześniej złowił w morzu. Siedząc przy stole zwróciłam uwagę, że nade mną na pergoli pną się kłącza obwieszone owocami kiwi! Ponadto gospodyni wymieniła drzewa jakie mają w swoim ogrodzie-bananowca, figi (objedliśmy się świeżymi), pomarańcze i cytryny… Jakby ktoś był zainteresowany to mam zdjęcia tego apartamentu i namiary.

Wieczór minął nam bardzo miło ale trzeba było jechać dalej…

Kotor zrobił na nas duże wrażenie-gdyby mieć więcej czasu to spędzilibyśmy na fotografowaniu klimatycznych uliczek i zaułków starego miasta co najmniej dwa dni. Jednakże po ciszy i spokoju z okolic naszego poprzedniego noclegu byliśmy trochę ogłuszeni zgiełkiem panującym w tym mieście. Jadąc dalej na południe w kierunku Budvy, Baru i Ulcinja przekonaliśmy się, że może być jeszcze bardziej ‘hałaśliwie’ i tłoczno…

W pierwszym z wymienionych miast próbowaliśmy znaleźć nocleg pod wieczór. Napotkani naganiacze przy wjeździe albo nie chcieli dać nam noclegu na jedną noc albo okazywał się za drogi. Postanowiliśmy więc wyjechać poza miasto i tam po dłuższym poszukiwaniu i perypetiach językowych udało się znaleźć ‘apartmani’ za 14EUR za osobę.

Rada:

Jeśli chodzi o język to oczywiście czarnogórski nie jest nam za bardzo znany ale można się dogadać po angielsku, niemiecku czy rosyjsku (szczególnie ze starszym pokoleniem). Jeśli znajomość języków obcych niestety nie pomaga zawsze można spróbować mówić na różne sposoby po polsku-zaskakująco dużo słów jest podobnych i w końcu udaje się porozumieć:)

WAŻNE: Pytając o drogę uważajcie na wskazówki tubylców! ”Pravo” to nie znaczy ‘w prawo’ tylko prosto!!!:)

Wracając do noclegu w okolicy Budvy… Postanowiliśmy zrobić sobie dzień plażowania. Ponieważ wiadomo, że w Czarnogórze nie ma za dużo piaszczystych plaż nie oczekiwaliśmy, że takową znajdziemy ale o dziwo udało się. Plaża JAZ jest w większej części piaszczysta choć nie bez zawartości drobnego żwirku. Mieliśmy tam spędzić jeden dzień i jechać dalej ale trafiła się nam okazja do nurkowania z profesjonalną ekipą, która na okres wakacji rozbija tam swój obóz więc zostaliśmy jeden dzień dłużej. Koszt jednego nurkowania dla początkujących to 30EUR. Dodatkowy bonus-podwodne zdjęcia robione przez instruktorkę w czasie nurkowania:)

Po wrażeniach związanych z nurkowaniem trudno było wyjeżdżać ale czekało na nas tyle innych miejsc… Pierwotnie chcieliśmy objechać jezioro Szkoderskie w całości, przekraczając granicę z Albanią jednak upały zaczęły dawać się nam we znaki więc zdecydowaliśmy się ograniczyć tylko do czarnogórskiej części.

W miejscowości Virpazar znaleźliśmy pokoje w cenie 11EUR / osobę. Standard był niższy niż w dwóch pierwszych miejscach ale potrzebowaliśmy się tam jedynie przespać więc było ok. To miejsce też stanowiło swego rodzaju bazę do dalszych wypadów. W pierwszy dzień dojechaliśmy do ujścia Bojany w Ulcinju. Przyznam się, żę udawaliśmy nudystów poszukujących noclegu aby dostać się na plażę. Nie weszliśmy na nią gdyż była tylko dla ‘golasów’a jedynie przeszliśmy po terenie kempingu. I słusznie-dyskrecja i spokój to coś czego przyjeżdżający tu ludzie szukają. I znajdują.

Ciekawym widokiem okazały się sieci rybackie-spędziliśmy sporo czasu ‚rozbierając’ na części misternie wykonane, choć już lekko nadwyrężone, konstrukcje. Widać, że do ich budowy wykorzystywano wszystko co było pod ręką łącznie z felgami. Nie mniej jednak poczuliśmy się jak w jakimś azjatyckim kraju…

Wrażenia z samego miasta są podobne do tych, jakie mieliśmy w Kotorze, Budvie i Barze. Duużo ludzi, straganów, zgiełku i różnej muzyki mieszającej się ze sobą. Szukając miejsca do zjedzenia czegoś lokalnego trafiliśmy do baru Zambaku. Chwilę zajęło zanim ustaliliśmy co jest czym w menu i zjedlismy smaczny posiłek ‘za grosze’ co pokazuje poniższe zdjęcie dokumentujące:

Jedzenie:

W menu typowo czarnogórskich knajp panuje mięso, ser i sałatki.

Čevapi to rolowane jakby małe kiełbaski z mięsa mielonego. Ich spłaszczona do postaci sporego kotleta wersja to Pljeskavica. Nie są one panierowane jak u nas a jedynie grilowane. Pyszne.

W jednej z restauracyjek w okolicy Ničsica jedliśmy Popeči-mięso rolowane i nadziewane szynką oraz serem obtoczone w jajku i usmażone na tłuszczu. Podane z majonezem smakowało wybornie.

Čorba to zupa. Jedliśmy dwie-nad jeziorem Szkoderskim rybną a w Ulcinju fasolową z mięsem tzw. Pasulij sa mesom. Obie wyśmienite. Na deser moje ulubione Palačinki czyli naleśniki. Na koniec Burek sa mesom. Czyli dość tłuste francuskie ciasto nadziewane mięsem. Bardzo pożywne i oczywiście smaczne. Dostępna wersja także z serem. :)

Czas w Czarnogórze dobiegał nieubłaganie końca. W drodze powrotnej zamierzaliśmy odwiedzić Sarajevo. Przejechaliśmy przez granicę Czarnogórską i jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że nasza zielona karta za 110EUR zakupiona w Serbii jest ważna tylko tam i aby wjechać do Bośni będziemy musieli wykupić dodatkowe ubezpieczenie. Będąc już raczej bez pieniędzy zdecydowaliśmy się wrócić do Czarnogóry i poprzednią trasą do domu. Jeszcze większy szok przeżyliśmy będąc po chwili u Czarnogórców kiedy powiedzieli nam, że nie możemy wrócić do ich kraju bez wykupienia ubezpieczenia bo zielona karta jest nieważna także w ich kraju!!! Zatrzymaliśmy ruch na trochę ale upieraliśmy się, że skoro raz wjechaliśmy do kraju z tą przeklętą kartą to znaczy, że obowiązuje i że nic dodatkowego co kosztuje nie będziemy kupować. Celnik zniknął żeby gdzieś zadzwonić i po kilku minutach wrócił i przeprosił mówiąc, że możemy jechać.

Uff…

Nie bez żalu Sarajevo zamieniliśmy na Belgrad choć i tak nam się tam podobało.

Do domu wróciliśmy zmęczeni ale też oczarowani Czarnogórą. Chcielibyśmy pojechać tam znowu. Szczególnie do tej małej osady w Boce.

Staram się zamieścić zdjęcia- jak tylko dojdę do ładu z ich przytłaczającą ilością to pokaże co nieco;)

Opublikowano Podróże | Otagowano , , , | 46 Komentarzy